Miało być często, miało być regularnie, ale jak to w życiu bywa, nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem. Obiecujemy poprawę, czego pierwszym przejawem jest ten oto wpis, w którym będzie można przeczytać o… no właśnie, o czym?
Dotychczasowe trzy (sic!) wpisy, dotyczyły przeszłości, a więc ogólnie rzecz ujmując wspomnień. Tym razem jednak chcielibyśmy podzielić się z Wami naszymi planami dotyczącymi najbliższej wyprawy, której początek już za niecałe 2 tygodnie, tj. 22 sierpnia. W głowach nam się już gotuje i chociaż forma w tym roku najwyższa pewnie nie będzie, to już nie możemy doczekać się, aż znów wsiądziemy na rowery. Ale po kolei…
Najpierw wypadałoby powiedzieć gdzie zamierzamy się w tym roku udać. Plan zakłada trzy kraje – Gruzję, Armenię i Turcję. Zaczynamy na warszawskim lotnisku Okęcie, skąd mamy samolot do Rygi. Tam wegetujemy parę godzin i kolejnym samolotem przemieszczamy się do stolicy Gruzji, Tbilisi. I tutaj, jak to zwykle bywa, pojawiają się już pierwsze „schody”. Po pierwsze, w Gruzji lądujemy o 2:25 czasu miejscowego, a więc w środku nocy. Zanim odbierzemy rowery i bagaż, zrobi się pewnie 4:00, niemniej jednak nadal jest to dość średnia pora do rozpoczęcia pedałowania ( zwłaszcza po niemal całodobowej podróży). Ćwiczyliśmy to już podczas naszej ostatniej wyprawy, gdy o podobnej godzinie wysiedliśmy w Niemczech z pociągu. Ten całonocny etap, był chyba jednym z najbardziej schizofrenicznych etapów w naszym życiu. Nie ma bowiem nic fajnego w pedałowaniu (jeszcze pod górkę) np. w ciemnym lesie, mając do dyspozycji jedynie czołówkę. Swoją drogą, to czy możliwe jest zaśnięcie na rowerze? I to w dodatku pedałując? Odpowiedź brzmi – tak. Najlepszym tego dowodem jest Darek, któremu udało się na chwilę stracić kontakt z rzeczywistością, gdy już w ciągu dnia kontynuowaliśmy podróż. Masakra…
Ale koniec dygresji. Mamy problem, będziemy w nocy. Najlepszym rozwiązaniem jakie udało się nam wymyślić, jest po prostu przeczekanie do świtu i odjechaniu od Tbilisi, gdzie poszukamy jakiegoś noclegu. Lecz są jeszcze inne problemy. Na przykład jak rozwiązać problem kuchenki, skoro na pokład samolotu nie można zabrać kartuszy gazowych? Ponoć w Tbilisi jest jeden(!) sklep, gdzie można dostać kartusze Primusa, ale byłoby wysoce ryzykowne polegać na jednym, jedynym sklepie. Gdyby zabrakło towaru, bylibyśmy…. (nie)ugotowani. Jedynym rozwiązaniem, jest więc zakup nowej kuchenki na paliwo (diesel, benzyna, paliwo lotnicze). Coś takiego:
[http://www.youtube.com/watch?v=Fyy_zKFFiDk] .Kuchenka ta, jest od tej gazowej na pewno trudniejsza w obsłudze i bardziej kłopotliwa w konserwacji, ale za to jest wysoce efektywna (3.5 min potrzebne do ugotowania litra wody). W dodatku, pozwoli ona na ograniczenie cennego miejsca w naszych sakwach (wystarczy nam jedna butelka na paliwo, którą łatwo będzie uzupełnić), a i z paliwem nie powinno być problemów. Same rowery wpakujemy w kartony, które przewoźnik bez problemu zabiera za dodatkową opłatą.
Teraz trochę o samej trasie. Jak już wspomnieliśmy zaczynamy w Tbilisi, skąd od razu ruszamy w kierunku Armenii. Patrząc na mapę, wydaje się to trochę nielogiczne. Powinniśmy zacząć od Gruzji i potem przez Armenię dotrzeć do Turcji. Ale mapa to jedno, a stosunki międzynarodowe to drugie. Z Armenii nie można dostać się ani do graniczącej z nią Turcji, ani do Azerbejdżanu. Relacje na Kaukazie są jeszcze bardziej skomplikowane niż na Bałkanach, które objeżdżaliśmy w zeszłym roku. Dość dobrze, a zarazem humorystycznie, opisuje je p. Zbyszek Rokita na stronie kaukaz.net:
„Kolaż sympatii i antypatii na Kaukazie jest zresztą fascynującą kwestią. Ciężko się w tym połapać i znaleźć logiczną prawidłowość, ale jeśli już jej szukać to tylko w historii. Ormianie lubią Rosjan. Nie lubią Turków i Azerów, których też nazywają Turkami. Do Turcji mają zresztą jeszcze inny żal. Mianowicie w godle armeńskim jest góra Ararat. Koniak armeński nazywa się Ararat. Papierosy nazywają się Ararat. Zespoły piłkarskie nazywają się Ararat itd. itd. Słowem Ararat jest number one symbolem dla Ormian. Według podań to na nim osiadła arka Noego i w Armenii świat zaczął się raz jeszcze po wielkiej powodzi. W wyniku zawirowań historycznych góra ta znalazła się na terytorium tureckim. Nie specjalnie ważna, nie najwyższa na Kaukazie. Innymi słowy, największym kozakiem na dzielnicy to Ararat nie jest. Ale jest symbolem! To duży wstyd mieć w godle górę, która akurat należy do najbardziej znienawidzonego narodu. To tak jakby nam Niemcy orzełka podprowadzili na Saksy. Irańczyków Ormianie w miarę lubią, bo ci z kolei z Turcją rywalizują o wpływy. Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem – również na Kaukazie. Zostają jeszcze Gruzini. W sumie to dużych konfliktów nie ma. Czasem ożywi się spór o graniczną gruzińską, a zamieszkałą przez Ormian, Dżawachetię, ale nie zapowiada się na nic poważniejszego. No i Ormianie podśmiewują się z Gruzinów, że ci nie znają się na mapie. Nie umieją sprawdzić co jest bliżej – Waszyngton czy Moskwa. A my umiemy i nikt nas nie najeżdża – śmieje się mój przyjaciel z Armenii. Chyba chcą sobie utrzeć wzajem nosa bardziej na tle kulturowym, niż politycznym. Ciągle rywalizują która cywilizacja jest starsza, która ma większe zasługi i tak dalej. Na przykład autor alfabetu ormiańskiego Mesrop Masztoc, według przekazów Ormian został poproszony o sporządzenie liter również dla Gruzinów. Nie miał na to ochoty. Gruzini chodzili, prosili, wiercili dziurę w brzuchu. W końcu Masztoc, jedzący akurat makaron, zdenerwował się, wypluł makaron na ziemię i powiedział wkurzony: macie swój alfabet! Rzeczywiście, te literki gruzińskie, jakby trochę makaronowate… Gruzini też nie pozostają dłużni. Słyszałem kiedyś taki kawał: konferencja naukowa. Ormianin mówi – dokopaliśmy się na tyle i tyle metrów w głąb ziemi, na tej głębokości są przedmioty z XVIII wieku, i znaleźliśmy tam druty. To znaczy, że już na 100 lat przed Europą mieliśmy telegraf! Na co gruziński profesor odpowiada: my wkopaliśmy się jeszcze głębiej, na tyle i tyle, i nic tam nie znaleźliśmy. To znaczy, że w XVII wieku mieliśmy już komórki!”
My jednak najbardziej żałujemy, że nie można przekroczyć granicy gruzińsko-rosyjskiej, gdyż nie będziemy mogli w ten sposób podjechać pod szczyt, najwyższego, według niektórych ( w zależności od przyjętej granicy pomiędzy Europą a Azją), szczytu Europy – Elbrusa.
Na pierwszy ogień idzie więc Armenia. Zaraz po przekroczeniu granicy, kierujemy się nad jezioro Sevan, które leży na wysokości prawie 2 tys. m.n.p.m i zajmuje 5% powierzchni całego kraju. Niewątpliwie pedałowanie na tej wysokości będzie znacznie trudniejsze, zwłaszcza przez pierwszy tydzień. Niemniej jednak, po pełnej aklimatyzacji, może ona znacznie podnieść nam wydolność podczas drugiej części wyprawy . Znad jeziora Sevan planujemy udać się do republiki Górskiego Karabachu. Największą specyfiką tej Republiki jest to, że nie uznaje jej żaden kraj na świecie (łącznie z Armenią). Formalnie jest to więc teren Azerbejdżanu, będący jednak pod kontrolą Ormian. Teoretycznie wizę można wyrobić tylko w Erewaniu, w którym my będziemy dopiero po ok. tygodniu. Spróbujemy więc dostać się do tego kraju (?!) trochę na głupka i licząc na to, że może nikt się nami na tej nieoficjalnej granicy koło jeziora Sevan, nie zainteresuje 😉 W republice tej, ponoć do dzisiaj można spotkać na ulicy zniszczone azerskie czołgi, a jeszcze w maju tego roku przedstawiciele władz rosyjskich oficjalnie mówili o możliwości konfliktu zbrojnego na terytorium Górskiego Karabachu. Mamy jednak nadzieję, że nic złego się nie wydarzy i będziemy mogli cieszyć się dzikimi -podobno- terenami tej republiki.
Z Karabachu planujemy udać się na zachód Armenii, zobaczyć słynny Ararat i wrócić do Gruzji, którą zaczniemy zwiedzać od jej wschodnich terenów tj. od leżącej przy samej granicy z Czeczenią, Tuszeti. W dalszej kolejności planujemy zwiedzanie odpowiednio Gruzińskiej drogi wojennej oraz dzikich terenów Swanetii. Z wiadomych względów, konieczne będzie ominięcie terenów Południowej Osetii. W Gruzji największym zagrożeniem przed jakim się nas przestrzega, będą dzikie psy. Znacie zapewne rasę owczarków kaukaskich i przyznacie, że spotkanie dzikiej sfory paru takich psiaków, gdzieś wysoko w górach, może okazać się co najmniej nieprzyjemne. Zakupiliśmy już gaz do obrony i mamy nadzieję, że w razie czego (puk puk) wystarczy. Dwa lata temu, kiedy już po zapadnięciu zmroku przemierzaliśmy tereny Rumunii, natrafiliśmy na pewnego, nie do końca gościnnego psiaka, najbardziej przypominającego Rottweilera. Pies ten, stał sobie na szczycie niewielkiego wzniesienia i zamiast biec prosto na nas, pobiegł tam, dokąd my dopiero zmierzaliśmy. Całość działa się na podjeździe, który jak się łatwo domyśleć pokonaliśmy w tempie Lance Armstronga. Ale udało się, uciekliśmy. Tym razem, wierzymy, że nie będziemy musieli ani uciekać, ani używać zakupionego gazu.
Jedziemy dalej. Na koniec pozostaje Turcja, którą planujemy przejechać, najmniej znanymi wśród turystów, rejonami centralnej części kraju. W Turcji czekają na nas więc góry Kackar, dolina Eufratu czy znana i popularna już Kapadocja. Najprawdopodobniej w tym kraju skończymy tegoroczną wyprawę. Jak będzie, czas pokaże. Mamy nadzieję, że pomimo problemów, głównie zdrowotnych, uda nam się zrealizować plany. Już dziś zapraszamy Was, na nasz Fanpage na Facebooku, gdzie będzie można przeczytać nasze meldunki z trasy tegorocznej wyprawy.
Trzymajcie za nas kciuki,
Pozdrawiamy,
Darek i Kuba – RoweryMalgoska team;)