It’s the final countdown…

To już nie 10, nie 5, a 3 dni pozostały nam do rozpoczęcia kolejnej wyprawy. O jej głównych założeniach mogliście przeczytać w poprzednim wpisie, jednak przedstawione tam plany uległy małej zmianie, zresztą podobnie jak i ocena możliwości ich wykonania.

Ta mała, można by rzec kosmetyczna zmiana, polega na odwrotnym, w stosunku do wcześniej nakreślonego, planu zwiedzania Armenii. Będziemy więc zataczać krąg nie zgodnie z ruchem wskazówek zegara, lecz odwrotnie. Dlaczego? Z dwóch względów. Po pierwsze, oszczędzimy sobie znacznych wysokości na starcie (jezioro Sevan , jak już pisaliśmy leży na wysokości 2 tys. metrów), a po drugie, w Erewaniu spróbujemy legalnie wyrobić sobie wizy do Górskiego Karabachu, co znacznie zwiększy nasze szanse na wjechanie do tej Republiki.

Druga kwestia to możliwość zrealizowania planów tj. Gruzja, Armenia, Górski Karbach i Turcja. Trasa po podliczeniu znacznie przekroczyła 4,5 tys. km, a zważywszy na fakt, że 19 września musimy być już w Polsce, każe postawić duży znak zapytania co do możliwości jej przejechania. Oczywiście nie ma mowy aby dystans ten pokonać tylko na rowerze, ale nawet przy pomocy słabo rozwiniętej komunikacji publicznej  możemy mieć problemy aby wyrobić się w terminie. Należy zresztą dodać, że i założenia tegorocznej wyprawy są nieco odmienne od pozostałych. W tym roku nie jest już dla nas tak ważne to, aby maksymalizować ilość kilometrów przejechanych na rowerze. Chcemy zobaczyć jak najwięcej fajnych miejsc, poznać miejscowych ludzi i wczuć się w klimat. Dlatego też jeśli będzie opcja przejechania mało ciekawego etapu, dajmy na to marszrutką, nie będziemy unosić się -niepotrzebną naszym zdaniem – ambicją. Oczywiście rzecz nie dotyczy tych najtrudniejszych, górskich etapów, które w dalszym ciągu są celem numer jeden naszych wypraw. Czy uda się dojechać do Turcji i przejechać chociaż część z zaplanowanej w niej etapów? Bardzo byśmy chcieli, bo klimat tureckich gór, dolina Eufratu czy Kapadocja, na pewno dostarczyłyby nam niezapomnianych wrażeń. Niemniej jednak biorąc pod uwagę trudność kaukaskich przełęczy, może być  z tym naprawdę ciężko.

Nie obyło się również bez problemów. Podczas czyszczenia przez Kubę jego karimaty, okazało się, że odmówiła ona posłuszeństwa i niestety ale przepuszcza powietrze. Całe szczęście, że sprawa wyszła na jaw teraz, a nie np. w rozbitym na kamieniach namiocie. Trzeba było na ostatnią chwilę kupić nową…. no właśnie co? Kolejną samopompującą matę czy może jednak komfortowy materac dmuchany? Dylemat niemały. Trochę faktów:  karimata po napompowaniu ma grubość 2,5 cm, a materac 7 cm. Waga podobna, ale już objętościowo, po spakowaniu, materac jest dużo mniejszy (mieści się w dłoni). Wydawałoby się więc, że logicznym jest kupić materac. Ale i ten ma swoje minusy, jak np. problem przy ewentualnym uszkodzeniu. O ile w przypadku awarii, mata nadal zachowuje część swoich właściwości, a zatem izoluje i zachowuje minimalną, ale jednak grubość, o tyle już materac bez powietrza pełni rolę co najwyżej prześcieradła. Oczywiście można próbować go naprawić, ale kiedy „puści” szew albo dziura zrobi się na zagięciach, nie pozostaje nic innego, jak spanie na podłodze namiotu. Drugą przewagą maty jest to, że nie trzeba jej pompować. Położy się ją w namiocie, odkręci zaworek, na końcu parę symbolicznych wdechów i Voilà.  Materac zaś trzeba każdorazowo nadmuchać,  co po ciężkim etapie może być średnio przyjemne. Rzecz więc tyczy się zasadniczego dylematu, który można zobrazować mniej więcej tak: czy lepiej spać w Hiltonie, a gdy coś pójdzie nie tak mieć prawdziwą Spartę, czy może jednak postawić na średniej klasy, sprawdzony w dodatku hotel, który w razie niepowodzenia zamieni się w co najwyżej hotel robotniczy? Kto nie ryzykuje ten nie ma, mawiają – tak więc materac. Z drugiej zaś strony,  Miguel de Cervantes, autor znanej powieści o Don Kichocie mawiał – „chciwość zbytnia worki drze„. Hmm, a jeśli materace też? I tak oto została zakupiona nowa mata samopomująca.

Dużo większym i bardziej niepokojącym problemem jest stan zdrowia Darka. Zatoki, gardło, osłabienie – słowem choroba. Niestety nie obyło się bez antybiotyku. W naszym przypadku antybiotyk, to taki „zawodnik”, który owszem pomaga pokonać rywala, ale przy okazji strzela solidnego „samobója”. No ale cóż, nic lepszego nie wymyślono. Walka o zdrowie trwa.
It’s the final countdown…

[youtube=http://www.youtube.com/watch?v=9jK-NcRmVcw]