Poniżej zamieszczamy odnalezione zapiski z samotnej wyprawy Darka, rowerem przez polskie góry. Wyprawa miała miejsce w 2007 roku i liczyła 10 dni. Jako, że są to autentyczne notatki z wyprawy (nieredagowane ani rozpisywane), całość składa się z krótkich zdań-przemyśleń autora. Możecie zobaczyć co siedzi w głowie człowieka, który pokonuje jednego dnia ponad 250 km na rowerze górskim z sakwami 🙂
17.08.2007 – 18.08.2007
Nocna jazda do Warszawy – makabra, ale w aucie miło i sympatycznie. Pogoda fatalna. 2.00 – nareszcie Warszawa. Lądujemy u rodziny Krzysia. Śpię w pokoju z trójką dzieci. One śpią jak zabite, a mnie wykańcza straszny hałas dochodzący od strony ulicy. Przespałem może godzinę. Wstaję o 7.00. Wszyscy jeszcze śpią. Co tu robić? 7.50 – ciągle czekam aż wstaną. Ta cisza mnie wykańcza. W Kazimierzu Dolnym chyba się odłączę. Będzie więcej o 240 km, ale myślę, że dam radę. Nie mogę się doczekać kiedy wsiądę na rower i stanę się wolnym człowiekiem.
18.08.2007
Jesteśmy w Kazimierzu nad Wisłą. Świetny nocleg, śpię w pokoju z telewizorem i łazienką. Płacę tylko 35zł. Rewelacja, szkoda tylko, że pokój jest pokojem przejściowym, a łazienka jest dla wszystkich gości. Zwiedzamy Kazimierz. Jest fajnie.
19.08.2007
5.30 – wstaję, troszkę zimno. Pogoda zapowiada się nieźle. Gdzieś w oddali gra Czesław Niemen. Super, wreszcie coś się dzieje. Ruszam o 7.00. Myślę, że do przejechania mam ok. 180 km (okaże się, że przejechałem 240). Pamiątkowe zdjęcia na rynku w Kazimierzu i ruszam w drogę. Jak zwykle, licznik odmówił posłuszeństwa. Na szczęście mam drugi. Szybka zmiana i jazda. Idzie nieźle, ok. godziny 11.30 jestem w Sandomierzu. Wspaniały rynek, bardzo mi się podoba. Kilka zdjęć, ostatni ekskluzywny obiadek i dalej w drogę. Zjazd w dół z ryneczku i znowu niespodzianka – sakwa nie wytrzymuje, zrywa się jedno podtrzymanie. Kilometr spacerku i znajduję je. Mała modyfikacja i jedziemy dalej. Robi się coraz trudniej. Momentami jadę pod wiatr, ale daję radę. Po 200 km robi się ciemno. Zostało jeszcze 40 km, a tu zaczynają się podjazdy. Jeden ciężki, 4 km pod górę i to zdrowo nachyloną. Jakoś idzie. Dojeżdżam do celu ok. godziny 9.30, a tu jeszcze makabryczny podjazd do Krzysia. Walczę, chcę go zdobyć, ale nie daję rady. Pot ze mnie cieknie jak z kranu. Ciemno jak w dup**. Las, nic nie widać, pchanie roweru. Pomyłka, wjechałem nie do tego domu. Trzeba wracać polną drogą, znowu pod górę. Hura, słyszę gwizdy, Krzysiu kawałek wychodzi, jestem uratowany.
Było świetnie. 240 km, kąpiel, rozmowa przy piwku i spanko. Mają tu naprawdę doskonałe warunki. Mógłbym tu mieszkać. Śpię. Jest bosko. Dobranoc.
20.08.2007
5.00 wszyscy śpią, tylko jeden spać nie może – oczywiście ja. Wstaję o 6.20, robię porządki w sakwach, smarowanie i pisanie. Pogoda na razie super. Siedzę sobie na werandzie i piszę te bzdury. Dziś do przejechania tylko 145 km. Kolana troszkę bolą, ale ogólnie czuję się dobrze…
Niestety nie udało się tyle przejechać, jedynie 110 km. Pobłądziłem (80 km), nawrotka 15 km z powrotem. Nawigacja każe skręcić w prawo, więc skręcam. O rany, jaki podjazd. Ja pierniczę, nie dam rady. O wreszcie szczyt, niespodzianka – koniec drogi. Pytam gospodarza: -czy się przebiję? –Tak – pada odpowiedź, więc jadę 2 km pod górę lasem fatalną drogą. Nie wiem gdzie jestem. Droga rozchodzi się. Idę w lewo, a tu pole, zjazd w dół, znowu las, znowu pole, znowu do góry. Kur**, gdzie ja jestem? Zjadam ostatnie jedzenie – arbuza. O wiele lepiej. Słyszę motor. Jedzie chłopak na krossie i mówi gdzie mam jechać. Zjazd do dołu. Wioska. Jestem uratowany. Pokonuję jeszcze 20 km i dojeżdżam do miejscowości Polańczyk. Postanawiam tu przenocować. Pięknie położona miejscowość. Robię w sklepie zakupy i szukam pola namiotowego. Zjazd mocno w dół i wielkie rozczarowanie – niestety pole nieczynne. Podjazd do góry. Ciężko, ale daję radę. Znowu w dół, jeszcze niżej i jest pole. 7zł i rozbijam namiot. Idzie mi to szybko. 3zł za kąpiel i jest cudownie. Zjadam bułkę, kabanoska, trzy pomidory i popijam herbatką. Pora spać – na nowej karimacie. Jest super. Super!
Nocą pada deszcz i szaleje burza.
21.08.2007
Wstaję, idę nad jezioro. Tu jest wspaniale. Śniadanko – jogurt z bułką, zwijanie namiotu i czas na start. Zaczęło się strasznie – 4 km podjazdu 9% nachylenia. W dół zjeżdża chyba ze 30 kolarzy górskich na ładnych maszynach. Paweł by się cieszył – dużo GT.
Jadę wzdłuż rzeki Solinka. Pięknie to wygląda. Mostek, znowu mostek, zjeżdżam. Biorę kąpiel, piorę koszulki, super zabawa.
Czas jechać. Idzie topornie. Podjazdy cały czas w górę, ale jest ślicznie. Jeszcze tak dziko, choć od czasu do czasu są osady. Ostatnie 12 km to makabryczny podjazd i zjazd. Jutro rano znowu będę musiał tu podjechać, bo muszę wrócić tą samą trasą ok. 25 km. Jestem przerażony. Jest wreszcie miejscowość Ustrzyki Górne. Przejechałem tylko 60 km, a czuję się do dupy. Pole wygląda ładnie, ale przy bliższym poznaniu znacznie traci na urodzie. Zjadam kiełbaskę, robię herbatkę i kładę się spać do swojego namiociku ze swoim towarzyszem kochanym rowerkiem, który spisuje się dzielnie. Rozbieram go i wkładam do namiotu. Mówimy sobie dobranoc i śpimy.
22.08.2007
Rano wstaję, na dup** mam rany, super. Co teraz będzie to nie wiem. Dziś chciałem nadrobić ze 150 km, ale z tym tyłkiem to chyba za daleko nie dojadę. O 10.00 zamierzam wyruszyć. Jestem już spakowany, zjadłem jajecznicę i teraz piszę najsłynniejszą powieść świata, do startu mam 15 minut. Bateria w telefonie mi siadła, a druga zaginęła, nie mam ładowarki i znowu jest super. Coś się wymyśli.
Jaka mozolna praca pod górę i szaleńcza jazda w dół. Jestem silny, tylko szkoda, że na dupie nie mogę usiedzieć. Na stojąco się nie da, bo rower się strasznie buja i dostaję drgawek. Jakoś idzie, przejeżdżam 97 km. Dziś biorę nocleg w hotelu za jedyne 15 zł (14 płaciłem w Ustrzykach za namiot). Zjadam obiad za 18 zł. Jest dopiero 17.30, co ja będę robił? Na szczęście poznaję Mariana – górala z Wisły. Sympatyczny gość jest tu bose i łazi po górach. Opowiada mi o wyprawie na Syberię – 8 tys. km. Jest przewodnikiem górskie, więc trochę opowiada o górach, może gadać bez końca. Jutro zabierze mnie 60 km autem. To dobrze, bo teraz miałem jechać kawałek główną drogą. Start o 7.00. Niestety nikt nie ma ładowarki. Jutro może w większym mieście kupię. O 9.00 idę spać, super łóżko. Tylko z dupą coraz gorzej. Mam pęcherze wielkości orzecha.
23.08.2007
Urodziny mojej córki. Tęsknię za nią. Muszę do niej zadzwonić, tylko jak to zrobić? Może komórka włączy się choć na chwilę?
Marian wstaje o 7.00 i jedziemy autem do Nowego Sącza. Trochę on opowiada, trochę ja. Z Nowego Sącza krótka chwila i jestem na śniadanku w motelu Miś. Byłem tu na poprzednim wypadzie do Zakopanego. Fajnie tu, dobre śniadanko z kakao. W takich chwilach to nawet chleb z masłem smakuje inaczej. W Nowym Sączu kupiłem sobie siodełko, pełen komfort, żel. Przynajmniej siedzę inaczej i dupa tak nie boli. Kupiłem też ładowarkę do telefonu i skontaktowałem się wreszcie z rodziną.
Jazda idzie ciężko, bo wieje silny boczny i przedni wiatr. Porywy momentami rzucają rowerem. Walczę. Bardzo gorąco. Jest tablica przystani kajakowej na Dunajcu. Jest tu tor do kajakarstwa górskiego. Zjeżdżam. Byłem tu już kiedyś, ale nie pływałem. Tym razem postanowiłem spróbować. Biorę krótki kurs kajakarstwa górskiego. Pierwsze trzy godziny super. Uczę się wchodzić, wywracać, wpływać do zatoczki i wypływać. Idzie nieźle, jutro będzie dalej. Pogadałem troszkę z kajakarzami i spanko. Rano i popołudniu trening kajakowy, to będzie ciężki dzień.
24.08.2007
6.00. Wstaję. Pęcherze popękały, dupa się goi. Mam nadzieję, że do jutra będzie lepiej. Robię sobie śniadanko – herbatka i paróweczki. Przez nie wczoraj obiłem rower. Kur… mój kochany rowerek. A tak o niego dbam. Jakoś przeżyje. Dzień katorżniczej pracy. Pierwsza lekcja 3,5 godziny, parę kabin, parę dzióbków, parę walnięć kaskiem i ramieniem, brak siły. To wszystko po pierwszej lekcji. Jadę rowerem na obiad. Po nim siły ze mnie schodzą. O 15.00 druga lekcja.
13.00 jeszcze dwie godziny do kolejnej lekcji. O rany, nie dam rady. 14.00 myślę sobie, żeby ta godzina trwała wiecznie, ale wkrótce się kończy. Na szczęście kryzys przechodzi. Staję dzielnie do dalszej nauki. Tym razem spływ Dunajcem 14 km. Kabina na samym starcie. Jeszcze na torze trochę pływam z nogami do przodu. Lekko się zachłysnąłem i brak przez chwilę powietrza, ale walczę. Ostry start to dobry start. Wywalanie wody z kajaka – w tym dochodzę do perfekcji. Jedyny element, który potrafię dobrze robić. Początek idzie ciężko. Jestem spięty, na falach lekko cykorzę. Z biegu coraz lepiej. W końcu trochę frajdy. Wyluzowałem i jest ok. Mam fajną instruktorkę – spokojna i lubi pogadać. Jakoś docieramy do celu. W trakcie przy trenowaniu wyjścia z cofki oczywiście dzióbek, ale noga mi wypada i musi być kabina. Znowu wylewanie wody. Jest super, niezłe szambo za tyle kasy.
Wieczorem jem kolację. Poznaję Warszawiaka. Gadamy ze dwie godziny i spanko. Śpi się ciężko, wszystko boli.
25.08.2007
Dziś ostatni dzień pływania – spływ przełomem Dunajca. Mam nadzieję, że przeżyję. Życie jest cudowne. Siedem dzióbków w pięknym stylu. Spływ przełomem zaliczony, trochę ćwiczyliśmy. Kajakarstwo górskie to piękna rzecz. Szkoda, że w tym roku koniec, ale od wiosny przyszłego roku nowy sprzęt i nowe wyzwania. Teraz relaks i jutro rano w drogę rowerem. Znowu dupka poboli. Mam cały czas śliczną pogodę.
26.08.2007
Noc tragedia. Warszawa rządzi do 4.00 rano. Nie mogę spać, a było tu tak spokojnie. 7.00 – wstaję i szykuję się do wyjazdu. Śniadanko, składanie sprzętu i w drogę. Ciężko przez tyłek – strasznie boli. Ładna trasa nad Dunajcem, po słowackiej stronie całkiem niezłe podjazdy i oczywiście Bukowina 4 km 10% nachylenia. Ciężko, ale daję radę. Zjazd w dół. Jadę na . Tu wynajmuję pokój. Ciekawa miejscowość, ciągnie się cały czas pod górę. Ładny domek, ładny widok. Siedzę wieczorem w ogródku z lekko wstawionym góralem. Mówi, że to przez Małysza. Naprzeciwko widzę trasę narciarską w Małym Cichym. Kasia (moja córka) tu szalała. Spanko.
27.08.2007
Ładny poranek. Tak tu fajnie, że nie chce mi się wyjeżdżać, ale nic, trzeba się pakować. Parę kilometrów i jestem w Zakopanem. Tatry ślicznie wyglądają. Rano Zakopane nie jest zatłoczone – przejazd Krupówkami. Troszkę się tu zmieniło. Odwiedziny Regla 22, Żabi dwór i dalej w drogę. Dziś muszę trochę nadrobić. Wjazd na Słowację. Po drodze mijam uczestników Transcarpati, strasznie porozciągani. Długa droga cały czas pod górę z lekko pofalowanym terenem. Straszna męka, idzie powoli. Wreszcie granica, a stąd do Żywca cały czas w dół. Mijam Korbielów i jest Żywiec, ale do Szczyrku jeszcze 13 km. Troszkę się ujechałem. Jest szczyt. Podjazd w górę i za Czyrnym Solisko szukam noclegu. Jest. Jeszcze zakupy, trzeba jechać w dół rowerem. Jaka frajda jechać rowerem bez sakw. Idę jak burza. Jedzonko, kąpiel, spanko.
28.08.2007
Śpię do 8.20. Jestem potwornie zmęczony. Wczoraj zrobiłem 155 km. Wszystko mnie boli, ale trzeba jechać dalej. Wstaję, śniadanie, jeszcze raz się kładę, troszkę lepiej, o 10.00 może wyjadę.
Początek niezły. Podjazd na Biały Krzyż 6 km pod górę. Oglądam swoje początki na nartach i szybki zjazd do Wisły. W Wiśle oglądam nową skocznię w budowie – świetna. Jeszcze trochę gór i jazda do Głubczyc 144 km. Docieram do Głubczyc o 20.00. Robi się ciemno. GPS pomaga znaleźć nocleg. Dziadosko i drogo, ale tu nie ma nic innego.
29.08.2007
Wstaję o 8.00, o 9.00 mam zamiar wyjechać. 126 km tyle przejechałem. Od połowy drogi trasa robi się ciekawa. Znowu widać góry. Końcówka, super 8 km podjazdu śliczną leśną drogą. Wreszcie góra i 7 km zjazdu. Jest Lądek Zdrój. Całkiem niezłe miasteczko. Szukam pola, ale oczywiście nie ma. Biorę pokój. Wychodzę obejrzeć miasto, kolacja i spanko. Poprałem trochę rzeczy. Było dziś dużo jazdy trasami terenowymi.
30.08.2007
Ciężko mi się wstaje. Śpię do 6.00, ale potem jeszcze zasypiam na dwie godziny. Wstaję o 8.20. Ciężkie życie rowerzysty. Nic nie wyschło. Tęsknię za Becią i domem. Czas wracać. Bardzo ciężko. Najpierw podjazd 20 km na Czarną Gorę, a potem zjazd. Piekielnie zimno. Źle mi się jedzie. Mam dość.
Wreszcie Polanica. Ładne miasteczko. Podejmuję decyzję – jadę do Poznania. Wracam. Przejeżdżam Góry Sowie. Znowu 15 km podjazdu. Dojeżdżam do Bielawy. Jutro pozostanie 230 km. Nie wiem czy dam radę.
31.08.2007
Wstaję o 7.00. Śniadanie, pakowanie, 8.10 – start. Pogoda pochmurna, ale przynajmniej nie pada. Początek idzie dobrze, ale potem bardzo dużo ciężkiego terenu – kamienie, piach. To 5 km, to 8 km, to 10 km terenem. Łącznie przejechałem z 50 km terenem. Odliczam kilometry. 100 pęka. Idzie nieźle. Mam dziś dobry dzień. To pewnie dlatego, że pędzę do żonki. Noga podaje. Asfaltem zasuwam 31km/h. Naprawdę jestem w szoku. Ciągnę ile fabryka dała. Wreszcie Leszno. Pozostaje 78, a dalej idzie dobrze. Do Poznania wjeżdżam po ciemku. 8.30 jestem na rynku. Dzwonię do wszystkich. Koniec -szkoda. Jeszcze 7 km do Kuby i jestem w domu.
Kuba podaje mi super koktajl. Zrobił go dla mnie, miły gest. Mama robi kolację. Wreszcie u swoich. O 12.00 przyjmuję życzenia urodzinowe. Jest 1.09.2007 r. – mam 45 lat i jestem szczęśliwy. Przejechałem 1410 km w 10 dni + 2 dni na kajakarstwa górskiego. Super zabawa. Warto było. Jedyne co boli to poobcierany tyłek. Wielka frajda.
Nie mogę się doczekać następnej wyprawy….
Autor: Darek